poniedziałek, 10 września 2012

ready, steady...

Tytuł blogaska mówi wszystko - czyli motywuję się do zgubienia dziesięciu nadprogramowych kilogramów, które przyczepiły się do mnie całkiem niepostrzeżenie - w jednym roku kilogram, w kolejnym dwa, i tak dalej. Efekt - w sumie tragedii nie ma, ale zawsze może być lepiej (a gdyby nie terroryzm poprawności politycznej, zacytowałabym w tym miejscu Wallis Simpson).

Logicznie rzecz biorąc, wagę zredukować można na dwa sposoby: albo mniej wkładać do systemu, albo więcej wyjmować. Pierwszego sposobu stosować nie zamierzam, bo odżywiam się w miarę racjonalnie, więc złote rady w rodzaju "ogranicz fast foody i słodycze" nie mają w moim przypadku najmniejszego sensu (a, i jeszcze "nie pij coli, bo jest najgorsza":) ), a głodzić się do końca życia nie zamierzam. Mam taką jedną koleżankę, która dokładnie pamięta kiedy ostatni raz zjadła ciastko, a było to ładnych parę lat temu. Thank you but no thank you. 

Pozostaje metoda numer dwa, czyli zwiększenie wydatków energetycznych. Czyli fitnesy. Dużo. Często.
Od sierpnia prowadzę sobie excelka, w którym skrzętnie zapisuję co i kiedy, ale to żadna zabawa jak nikt nie wie, jak ja się męczę.

A męczę się wzorowo, głównie na zumbie, jodze i sztangach. Dzień w dzień niemalże. Taka jestem zawzięta. Efekt w postaci trzech kilo mniej na liczniku (dane z czwartku - ważę się tylko raz w tygodniu w klubie, żeby się nie stresować). Byle tak dalej.

Dziś już jedna zumba zaliczona, przede mną joga i zdrowy kręgosłup (jogowy oczywiście, nikt już mnie nigdy nie namówi na kręgosłupy w stylu TBC).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz