środa, 19 grudnia 2012

Gravity czyli kolejny klub przetestowany

Jeśli ktoś śledzi moje notki, ten doskonale wie, że od października cierpię na syndrom odstawienia karty Benefit, w związku z czym chcąc nie chcąc testuję różne kluby, korzystając z zakupów grupowych, bo nie chcę się z żadnym wiązać na dłużej (nadzieja na powrót Benefita wciąż żywa). Sama w sobie opcja jest ciekawa - kiedy miałam Benefita, mimo dziesiątek możliwość korzystałam stale z tych samych klubów (powiedzmy, czterech), do których w zasadzie chodziłam na te same zajęcia w każdym tygodniu - teraz poznaję nowe miejsca, nowych instruktorów. Bardziej też interesuję się bezpłatnymi eventami - dniami otwartymi czy maratonami. Ha, ależ ja optymistycznie potrafię do tego podejść:)

Właśnie skończył mi się karnet do klubu Gravity, mieszczącego się przy ulicy Żytniej, na I piętrze w hmmm - biurowiec to to nie jest, raczej taka przestrzeń biurowo-handlowa.

Garść spostrzeżeń:

  • jest to klub tylko dla kobiet - wydaje mi się, że decyzja podyktowana przede wszystkim warunkami lokalowymi - i tak jest słabo, bo szatnia od łazienki jest oddzielona korytarzem - bo jakoś nie kupuję zapewnień, że "ćwiczenie w damskim towarzystwie pozwala na wzajemną motywację i wspieranie się".  Brakuje mi tylko wyświechtanego frazesu, że "nie będziesz narażona na męskie spojrzenia"... Toż to wiadomo nie od dziś, że kobieta najgorszym wrogiem kobiety:)
  • prowadzone zajęcia to klasyczny fitness oraz treningi obwodowe z naciskiem na różne cele treningowe i poszczególne partie ciała - z tych drugich nie korzystałam, te pierwsze - hmmm - z Natalią i Mariuszem OK, z innymi - tak sobie. Ja wiem, że jestem wybredna - w końcu parę lat poświęciłam na chodzenie do Bartka Krynickiego, ale mimo wszystko, dziesięciominutowa rozgrzewka składająca się ze step-touch, cztery kolana, mambo-chasse, to przesada. Zajęcia grupowe tylko po południu, sporo "licencyjnych" - Zumba, TMT, turbospalanie. Na plus, że zawsze się odbywały, a wszelkie zmiany były komunikowane wcześniej na stronie.
  • sprzęt do ćwiczeń dość tragiczny - stepy malutkie i ślizgające się, maty miękkie i grube na centymetr. Do tego pani z recepcji robiąca naloty i sprawdzająca "czy wszystkie panie mają ręczniczki". Nie lubię, jak mnie traktują jak dziecko, no nie lubię. Przypomniało mi się, jak to w Jueseju wchodząc do aquaparku trzeba było wypiąć tyłek i pokazać jakie się ma gacie (i że to nie są stringi). Poza tym są jakieś piłki i ciężarki - ale tu i tak nie za dużo da się spieprzyć.
  • ceny z kosmosu. Po prostu. Grupon na miesiąc open kosztował jakieś 70 PLN - standardowa cena "bez zobowiązań" to 326 PLN, "najkorzystniejszy" abonament roczny płatny z góry - 2400 PLN. Widziałam jedną osobę z kartą klubową, reszta to albo gruponiary, albo beneficiary. Życzę szczęścia, serio, ale coś mi się widzi, że biznes plan tego przedsięwzięcia pisał ktoś z dyskalkulią. 
Kiedy już dostanę mojego Benefita, przejdę się tam parę razy, "żeby im się zwróciło", no i zobaczę, w którą stronę się to rozwinie. Bo nie chcę krakać, ale widzę tylko jedną możliwość.

5 komentarzy:

  1. Ja ćwicze w klubie dla kobiet i jestem zadowolona

    OdpowiedzUsuń
  2. Zawsze trzeba dobierać klub pod siebie!

    OdpowiedzUsuń
  3. Dobrze wybrany klub to podstawa

    OdpowiedzUsuń
  4. hej dziecinko jeśli chcesz poważnie poćwiczyć zapraszam do WBA na naturalny mocny trening

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hmm, zostać nazwaną "dziecinką" - cenna rzecz... Nawet przez anonimowe konto do marketingu "szeptanego". W pewnym wieku bierze się co dają.

      Usuń