niedziela, 9 grudnia 2012

...

Przyznać się muszę, że grzeczna to ja nie byłam.

Po pierwsze, w piątek - mimo że cały dzień ciągnęłam z sobą torbę na fitness - po przyjściu do klubu uświadomiłam sobie, że nie zapakowałam do niej gatek. A traf chciał, że byłam w spódnicy (jak to mi się zdarza raz do roku) - gdyby to były jeansy, to trudno, byłoby śmiesznie, byłoby niewygodnie, ale bym sobie poćwiczyła. Ale w spódnicy, rajstopkach albo samych majtkach? Keine Chance.

A zatem - po drugie - zamiast jak Grzeczna Vinda pójść do domu po gatki i przyjść chociaż na jedną godzinę fikanda, udałam się na imprezę z Czerwonym Winem. A jak wiadomo, Czerwone Wino to Zło Wcielone. Białe mi nie szkodzi. Niektóre odmiany, jak verde czy retsina, wręcz wielbię. Różowe bez jakiejś radości, ale wypiję. Natomiast czerwone powoduje u mnie straszne zmiany w mózgu. Serio serio.

Nie inaczej było tym razem, ale spuśćmy na to zasłonę milczenia. Dość powiedzieć, że doszło do bliskiego i nieprzypadkowego spotkania talerza makaronu z czerwonym pesto z białą ścianą, która już nigdy nie będzie biała.

Po trzecie, ze względu na dolegliwości natury oczywistej nie poszłam ani na dzień otwarty do Zdrofitu (ktoś był? Fajnie było?), ani też nigdzie indziej.

Po czwarte, dzisiaj też olałam fitnessy i za dzienną dawkę ruchu posłużył mi spacer po kawę do Tchibo.

Ale się poprawię. Serio serio.

3 komentarze:

  1. z takich fitnessów to lubię rozciąganie ;) mam nadzieję że miło było na spotkaniu ;D i trzymaj się :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Interesująca reakcja na czerwone wino :)

    OdpowiedzUsuń