piątek, 4 kwietnia 2014

Bodybalance - wielkie rozczarowanie

Do lesmillsowego BODYBALANCE mam stosunek szczególny - to były pierwsze zajęcia, na jakie wybrałam się do IKSU. Miało to miejsce prawie sześć lat temu i było to doświadczenie, które przestawiło moje życie na zupełnie inny tor. Jakkolwiek patetycznie to nie zabrzmi. Nie mówię tylko o roli, jaką aktywność fizyczna odgrywa od tego czasu w moim życiu, ale i o kierunku mojej kariery zawodowej. Wtedy miałam kurs na zarządzanie różnorodnością. Ha-ha. Takie rzeczy, to panie w Szwecji.

Ale do adremu, nieprawdaż.

BODYBALANCE w edycji dostępnej podówczas był kombinacją tai chi, jogi i pilatesa, w równych mniej więcej proporcjach. Taka zresztą jest idea tego programu. Na koniec relaks, 10 minut. W IKSU był bonus - zajęcia zawsze odbywały się w sali body&mind wyposażonej w grzejniki sufitowe włączane na czas relaksu. Taki drobiazg, a wspomina się latami :)

No i, głupia ja, po latach zachciało mi się odświeżać wspomnienia. I koleżankę jeszcze zabrałam, ech. Przynajmniej miałam dobre chęci...

Człowiek, który prowadził te zajęcia, nie miał pojęcia o jodze. I nie chodzi mi o pojęcie głębokie. Chodzi mi o pojęcie jakiekolwiek. Najbardziej ujęły mnie arabeski rysowane dłońmi w powietrzu dla upiększenia wchodzenia do urdva hastasany. Do tego wywijanie biodra na bok przy psie z nogą w górze. Nazywanym przez pana "dolnym psem", cóż za piękna eliptyczna kalka językowa (kalka elipsy?). Na podium również trójkąt w rozkroku półmetrowym.

I prawdziwym skandalem był brak relaksu.

W drodze powrotnej zastanawiałam się, czy byłabym tak samo krytyczna wobec zajęć z IKSU - w końcu chodziłam na nie na długo zanim zaczęłam swoją przygodę z jogą, więc może teraz też zauważyłabym jakieś dziwactwa. Oraz nad tym, czy to może Jackie Mills braknie już pomysłów na sensowne programy - w końcu co kwartał trzeba wypuścić coś nowego. Ale obejrzałam prezentację ćwiczeń. I wiecie co? Wcale nie było tam tych kwiatków. W pamięci też nie znalazłam jakichś koszmarków, choć sama zapewne popełniałam ich całkiem sporo.

Wniosek z tego stary jak świat.
To że ktoś ma papier, znaczy dokładnie tyle - że ma papier. I nic więcej.
Widziałam na własne oczy instruktorów, którzy dopiero na kursie na tegoż poznawali zawiłości trzech kolan lub martwego ciągu. A niektórzy poza teorię nie wyszli mimo wielu lat "w zawodzie".
Nie słyszałam natomiast o kursie, na którym komuś by powiedzieli "daj sobie spokój, nie nadajesz się, zabieraj swoją kasę, zostań może florystą czy coś". O nie.


1 komentarz:

  1. Ostatnio wybrałam się na zajęcia do instruktorki, u której byłam na moich pierwszych zajęciach pilates dobrych 6 lat temu...i też byłam mega rozczarowana. Przegadane (nie na temat!), przechichotane i w ogóle jakieś takie bez sensu... I teraz powstaje pytanie - kto się zmienił ;) Pewnie i moje oczekiwania i pani instruktorka...

    OdpowiedzUsuń