sobota, 4 stycznia 2014

Koniec i początek

Wraz z nowym rokiem nadejszła wiekopomna chwila i dzięki ofiarnym staraniom (o jakich ofiarach mowa, można się tylko domyślać, zważywszy, że trwało to rok i trzy miesiące...) działu zamówień publicznych pewnej szacownej placówki, udało się - karta Benefit jest. Życie stało się piękniejsze:)

Jednakże w związku z tymże początkiem, nadejść musiał również pewien koniec - pożegnanie z klubem, na który skazana byłam od marca. Toteż wybrałam się do klubu z pisemkiem na okoliczność wypowiedzenia umowy. Pisemko zostało odebrane przez niespecjalnie zainteresowaną panienkę z okienka. Tyle.

Od razu przypomniało mi się pożegnanie sprzed trzech lat, z klubem Pure (nie, niestety nie mam do opowiedzenia mrożącej krew w żyłach opowieści o "oszustach z Pure", jakie krążą po sieci - płaciłam z góry, więc wiadomo, co mi mogli zrobić). Tam z kolei panienka z okienka natarczywie wypytywała mnie, dlaczego rozwiązuję umowę. Po czym z uroczym uśmiechem przyznała, jak nieskuteczne są te jej wypytywania, wyznając mi, że jeden pan za powód podał zamieszki w Egipcie.

Frapujące - dlaczego tak skorporatyzowane instytucje jak sieciowe kluby fitness nie chcą bądź nie umieją podrążyć tak żywotnego dla nich tematu, jak rezygnacja klienta? Temat na szkolenie jak znalazł :)

2 komentarze:

  1. ja też mam benefit! jestem z tego powodu najszczęśliwszą osobą na świecie :P
    na szczęscie z rezygnacją z poprzedniego klubu nie było problemu, zresztą i z benefitem mogę tam uczęszczać :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tak, Benefit to prawdziwy "lifesaver" - zwłaszcza w sytuacji, kiedy jesteśmy przywiązani do konkretnego trenera, a nie do klubu. Ja przez cały okres trwania umowy umierałam ze strachu, że "moja" instruktorka skończy współpracę z klubem, przez co zostanę z bezużytecznym karnetem...

      Usuń